niedziela, 30 grudnia 2018

Rozdział 2

 Zamierzam powrócić,
Zamierzam powstać spod 6 stóp piachu,
Zamierzam wszystko odzyskać,
Tym razem zamierzam powrócić.
~ Redlight King

W końcu zaczął czuć się normalnie. Najpierw zniknęły obrazy, pokazujące się wcześniej bezustannie przed oczami. Później zaczęły ustępować ruminacje, a wkrótce był w stanie odróżniać fikcję podsyłaną przez mózg od rzeczywistości. Rzeczywisty był chropowaty sufit, rzeczywiste było niewielkie pomieszczenie, które poza ścianami, łóżkiem i lampą jażeniową nie było wypełnione kompletnie niczym. Choć jeszcze nie panował nad swoim ciałem i nawet ruch palcem wydawał się możliwością zbyt odległą, wręcz luksusową, czuł się setki razy lepiej niż wcześniej. Zaczął się zastanawiać jak bardzo jest odwodniony. Próbował liczyć czas, który się tu znajduje czy też przypomnieć ostatnie wydarzenia. Wiedział kim jest, ale nie miał pojęcia z jakiego powodu się tu znajduje.
W końcu usłyszał dźwięk otwieranych drzwi i wystarczyło spojrzenie, by rozpoznać tego samego człowieka, który pochylał się nad nim wcześniej.
- Co się dzieje? - zapytał i zrozumiał, że było to pytanie zadane całkowicie płynnie. Nie miał najmniejszego problemu z mówieniem. Mężczyzna jakby też się zdumiał i zapisał coś w notesie. Miał na sobie fartuch i okulary w drucianych oprawkach.
- Nic, co powinno panu zawracać głowę. Przyszedłem założyć panu kroplówkę.
Nie poczuł ukłucia, gdy wbijał mu igłę.
- Odrętwienie powinno przejść przez następne kilka dni - powiedział służalczo, po czym odwrócił się i zamierzał najprościej w świecie wyjść.
- Zostań! Powiedz mi więcej!
Czuł, że klaustrofobia, która niby została wyleczona w dzieciństwie, powraca.
- Nie mam do tego uprawnień - zaczął zamykać drzwi.
- Wiesz, kim jest mój ojciec?! - to była ostatnia deska ratunku, której normalnie nigdy by się nie złapał.
Mężczyzna posłał mu bardzo smutne i bardzo zmęczone spojrzenie.
- Każdy w tym kraju doskonale o tym wie.
***

Gdyby zapytać Kevina Smitha czemu uwzięli się akurat na Rachel, najpierw pomyślałby o najprostszym - różnicach finansowych. Podczas, gdy inni uczniowie elitarnego Armstrong's High School po szkole zostawali odwożeni przez swoich szoferów na zajęcia pozalekcyjne (w stylu zaawansowanego francuskiego albo jazdy konnej), Rachel szła na autobus, by przepaść w swojej zawalonej książkami kawalerce. Po chwili Kevin zreflektowałby się, że stypendium nie było ufundowane jedynie jej - mieli dwadzieścia miejsc dla uczniów z wybitnymi wynikami, których nie było stać na naukę w przyzwoitym miejscu. Zapewne patrzyłby się głupim wzrokiem w przestrzeń, by po chwili stać się agresywnym, nawet nie z powodu zadanego pytania, a faktu, że sam nie umie znaleźć odpowiedzi.
Rachel, pomimo zbyt mocnego makijażu, pomimo mocno pomalowanych na czarno oczu, pomimo glanów zamiast przepisowych butów do mundurka, pomimo wiecznego skupienia na książkach, a nie ludziach, była ładna. Biedne dziewczyny nie powinny być inteligentne, a tym bardziej ładne. Biedne dziewczyny powinny wlepiać wzrok w chłopaków z ich szkoły jak w posągi. Gdyby zapytać o to Kevina Smitha, zgodziłby się, zanim zdołałby pomyśleć.

***

Dick dokładnie wiedział, kogo szuka. Tego typu osoby zazwyczaj siedziały gdzieś na uboczu albo tuż przy barze, sącząc słabego drinka lub paląc bardzo długo tradycyjnego papierosa. Patrzyły niby jedynie na kieliszek czy też nie widziały niczego poza dymem, ale każdy, kto ich szukał, spostrzegłby, jak uważnie lustrują otoczenie. Wystarczyło rzucić im numer telefonu albo odpowiednią ilość pieniędzy i imię. Druga wersja była o tyle bardziej niebezpieczna, że zdarzało się je pomylić z płatnymi mordercami, co skutkowało śmiercią celu zamiast faktycznym osiągnięciem sukcesu. Informacji. Współczesny świat żywił się informacjami, robił na nich fortuny i tracił jeszcze więcej. Nic dziwnego, że półświatek przejął te zwyczaje*, tworząc swoistą sieć handlu. Dick próbował skorzystać z niej po raz pierwszy w życiu, ale nie budziło to w nim przerażenia. Raczej frustrację. Odwiedził już większość barów w Gotham, od w miarę przyzwoitych dyskotek, aż do melin, w których narkotyki wciągano z podłogi mytej 9 kilka lat temu. Nic. Zero. Mówiono mu rzeczy tak oczywiste, że aż miał ochotę się roześmiać. Na szczęście go nie rozpoznawali i tylko jego przeczucia kazały uważniej rozglądać się każdej nocy.
Tym razem nie była to ani melina, ani lokacja o zbyt czystej podłodze. Bar "U Mike'a" znajdował się w jednej z dzielnic tak bardzo opanowanych przez mafię, że nawet bezdomni woleli nocować gdzie indziej. Szukanie tu informacji wydawało się czystą desperacją, szczególnie jeśli prawdziwa tożsamość Dicka rzeczywiście wyszła na jaw (młody tak stwierdził, kiedy włamał się na komputer rodziny Maronio). Ale musiał przyznać, że był zdesperowany. Cholernie. Nie mógł znieść jak to miasto na niego wpływało.
Otworzył odrapane drzwi i zszedł po kilkunastu stopniach. W piwnicy, przerobionej na prowizoryczną knajpę, stało tylko kilka stołów. Krzesła były plastikowe (jak miło!), a bar wydawał się wypatrzony na jakiejś wystawce garażowej. Za nim wisiało parę półek, zastawionych głównie aż zbyt tanim winem. Ludzi nie było dużo. Kilku wyrostków paliło, traktując stół jako popielniczkę, jakiś niedorobiony artysta (sądząc po berecie na tyle głowy) leżał w rogu i próbował tłumaczyć młodej dziewczynie, że wcale nie wypił zbyt wiele. Dziewczyna wydawała się mu nie dowierzać, ale jej mocno (i sztucznie) wymalowane brwi i oczy nie pozwalały z jej twarzy wyczytać nic poza przynależnością do najstarszego zawodu świata. Wokół wesołej kompanii przy stoliku niemal przy samym barze, leżało mnóstwo butelek. Mówili w obcym języku. Dopiero po dłuższym skupieniu rozpoznał choć trochę melodyjne głoski. Podobny do rosyjskiego, ale ze względu na brak zrozumienia, zakładał białoruski lub ukraiński.**
Przy barze, lecz niemal opierając się o ścianę, sączył swoje piwo mężczyzna o tym typie urody, który nie pozwala na określenie jego wieku. Miał kręcone, krótko ścięte włosy i brodę, a na sobie jeansową kurtkę, choć na dworze panował mróz. Dick podszedł do niego bez chwili wahania, oparł się o bar i od niechcenia wyciągnął z kieszeni trzysta dolarów, które spokojnie przysunął w jego stronę.
Z drzwi prowadzących do kuchni czy też bimbrowni, wyszedł człowiek z nasuniętym na twarz kapturem, wycierając zapamiętale klamkę. Barman.
- Co podać? - zapytał grubym, jakby specjalnie pogrubionym głosem.
- Wino - mrugnął, żeby zrozumiał o jakie wino chodzi. Barman skinął głową i zdjął z półki jedną z butelek.
Mężczyzna z piwem roześmiał się, patrząc na pieniądze.
- Tylko trzysta? Takie usługi są teraz w cenie.
Barman jakby drgnął.
- Zależy o kogo chodzi. - Richard uśmiechnął się, pozorując pewność siebie.
- Tego jeszcze nie wiem - mężczyzna przyjrzał mu się jakby uważniej.
Do drugiej strony baru podeszła młoda dziewczyna o pofarbowanych na różowo włosach. Miał wrażenie, że ją skądś kojarzył.
- Tim Drake - wyszeptał. Mężczyzna pokręcił głową, z dużym uśmiechem.
- Przyszedł pan do złego człowieka, panie Grayson. Trupów nie da się już poddać... mojej specjalności.
Bardziej poczuł niż zobaczył, że kilka osób zaczyna się do nich zbliżać. Napiął się. Jeszcze z tego wybrnie.
- W takim razie dziękuję.
Odwrócił się i pewnym krokiem zaczął odchodzić. Kilku wyrostków, wcześniej palących, teraz stało wpatrując się w niego w pełnym skupieniu.
Był bardzo blisko schodów, niemal wychodził z pełnego zapachu stęchlizny i tytoniu pomieszczenia, gdy zatrzymał go czyjś głos. Bardzo znajomy.
- Twoje wino, Grayson.
Błysnęły noże, jakby na komendę poczuł ich oddech na plecach, sięgnął po r-rang***, ale zanim zdołał wykonać półobrót i rozorać pierwszemu gardło, usłyszał strzały. Oniemiał. Barman trzymał w rękach AK-47, a stojący za nim mężczyźni (a może raczej - chłopcy?) padli pod paroma kulkami. Tymczasem zakapturzony wyciągnął zza paska rewolwer i wycelował prosto w czoło faceta przy barze.
- Będziesz tego żałował. Deathstroke ci nigdy nie wybaczy.
Richard założyłby się, że na twarzy barmana pojawił się chory uśmiech.
- Pieprzę Deathstroke'a.
Wystrzelił prosto w czoło tamtego, aż krew obryzgała bar, różowowłosą dziewczynę i obcokrajowców obok. (nawiasem mówiąc, nie zwrócili na to najmniejszej uwagi, jeden przetarł stół rękawem, nawet nie przerywając rozmowy).
Zakapturzony podbiegł do niego, szepnął coś o koligacjach i kazał się wynosić. Poszedł za nim, ciekaw, czy potwierdzą się jego przypuszczenia.

***

- I potem zaczęła się strzelanina - Jinx wymachiwała jedną ręką, a w drugiej trzymała olbrzymiego lizaka - Żałuj, że tym razem nie chciałaś pójść go śledzić!
Kory westchnęła, otulając się swetrem. Misja ją męczyła. Ciągłe ukrywanie się, udawanie kogoś innego, tylko dla odnalezienia dziewczynki, która zapewne nawet nie była świadoma, że przerobi cały świat w wizję rodem z Apokalipsy świętego Jana. A akurat gdy namówiła partnerkę, by przebrała się w sposób, który ich od razu nie zdradzi, musiało się zdarzyć coś ciekawego. Kory nie stałaby wtedy w kącie jak Jinx, choć było to logiczniejszą opcją. Kory rozwaliłaby parę głów, a jednego zostawiła sobie na przesłuchanie.
Nagle różowowłosa zaczęła się ksztusić tym swoim ogromnym lizakiem. Możliwe, że z powodu leżenia na oparciu fotela głową w dół, ale nigdy nie wiadomo.
- A gdybyś tak go sobie uwiodła! - machała rękami jak opętana - Spędzalibyście ze sobą tyyyle czasu! I ten styl! Mata Hari by się nie powstydziła!
- Jasne - prychnęła Kory - a potem widzę tę małą, znaczy, przepraszam, mówisz mi przez słuchawkę, że to ona i do zobaczenia Richard, miło było...
- Dokładnie!
Jinx zaczęła machać dodatkowo nogami, co wzbudziło w Kory pewien szacunek. Nie każdy umiałby nie spaść z oparcia kanapy zachowując się w taki sposób...

***

Richard usiadł jak najdalej od innych stolików, choć zabieg ten wydawał się zbędny. Kawiarnia była całkowicie pusta i  gdyby jego przypadkowy towarzysz nie otworzył drzwi tak pewnie, byłby przekonany, że już zamknięta.
Zakapturzony wybawca przyszedł po chwili z dwoma parującymi kubkami.
- Podwójne espresso, niesłodzone.
Richard nie mówił mu, jaką kawę zamówić.
- Dawny znajomy czy cichy wielbiciel?
- Zależy czego chcesz.
Głos był bardzo znajomy, wręcz niemożliwy do pomylenia. Zdjął kaptur, ukazując młodą, już zniszczoną twarz, poważne oczy i biały odrost we włosach, widoczny tylko w jednym miejscu. Richard powinien być zdziwiony aż do szpiku kości, powinien nie wychodzić z szoku przez najbliższe tygodnie, ale wręcz nie umiał. Tyle razy widział jak Bruce wychodzi z sytuacji, w których dawno powinien nie żyć (a na pewno każdy normalny człowiek nie powinien), tyle razy widział jak podnosił się po ciosach niemożliwych do otrzymania, tyle razy powracał, choć Dick starał się już przypomnieć sobie jakiej trumny pragnął, by odganiać przybijający do ziemi smutek. Przyzwyczaił się do wiecznego zmartwychwstawania, choć pierwszy raz dotyczyło to kogoś innego niż Batman. A jednak Jason Todd siedział przed nim, oddychał i sypał sobie do kawy niewyobrażalną ilość cukru.
- Słodzenie jest niezdrowe - mruknął, jakby była to najbardziej logiczna rzecz, którą można powiedzieć, kiedy po uważaniu kogoś za martwego przez ostatnie trzy lata, ratuje ci życie.
- Życie jest niezdrowe - zapalił papierosa. Richard musiał się uśmiechnąć.
- Jak to zrobiłeś? - zapytał mieszając kawę.
- Każdy ma własne tajemnice, stary. A ty zamierzasz właśnie rozgrzebać tajemnice jednego takiego, który powinien teraz wąchać kwiatki.
- Bruce pragnie zemsty.
Jason roześmiał się tak głośno, tak smutno, tak psychodelicznie. Śmiał się dobre kilka minut, czasem wręcz krztusząc. W końcu zaciągnął się papierosem i wolno wypuścił dym.
- Od kiedy Bruce mści się na kimkolwiek, Dick? Wiesz,  gdzie teraz znajduje się ten skurwiel?
Joker siedział sobie spokojnie w Arkham.
- Gdzie?
- W przytulnej celi i tylko kurwa myśli jak wykopać tuneln czy rozpieprzyć jakiegoś strażnika kawałkiem metalu! Moja śmierć nie wystarcza Bruce'owi by go rozjebać do końca! Jemu nic nie wystarczy!!!
Miał wrażenie, że w oczach Jasona pojawiły się łzy, ale tego nie skomentował. Przez chwilę panowała cisza. Zaczął zauważać wręcz uderzające podobieństwo między byłym Robinem a Damianem. Coś w oczach, jakiś błysk, a może sposób patrzenia? Jakaś chora zawziętość czająca się między linijkami słów, idealna wizja świata nie do stworzenia, która prowadzi jedynie do upadku jej twórcy. Powaga dzieci, którym nigdy nie pozwolono na dzieciństwo. Chodź Damian miał ciemną cerę, a Jason trupiobladą i choć oczy Damiana były zielone, o ciepłym odcieniu, a Jasona lodowatobłękitne, mieli ze sobą bardzo wiele wspólnego.
- Tim zaczął się mieszać w sprawy ludzi, którzy nie mogli sobie na to pozwolić. - powiedział w końcu, gasząc papierosa.
- Wiesz więcej, młody - Richard wiedział, że to może być jego ostatnia szansa. Nie zamierzał jej przegapić. Jason spojrzał na niego bardzo poważnie, z lekkim, ale jedynie lekkim, wahaniem.
- Widziałeś ostatnio syna prezydenta na jakimkolwiek zdjęciu? - zapytał, po czym zerwał się i zarzucił na siebie kurtkę - zostawię cię już, Dick. Miłego rozgrzebywania ziemi.
Zanim Richard zdążył odpowiedzieć, tamten był już w połowie biegu przez salę.
- Pozdrów Bruce'a.
Nie wiedział czy było to skrzypnięcie drzwi czy Jason rzeczywiście to powiedział.

~~~

* to scena, której nie zamieściłabym w poprzednim opowiadaniu, bo nie ma w niej ani grama mojej wiedzy o działaniu półświatka, a jedynie słodkie wyobrażenia
** jeśli myśleliście, że Dick nie zna rosyjskiego... no to się mylicie xd
*** skoro Batman ma batarang, to co do jasnej ma mieć Robin?

Jason <3
/Caxi

sobota, 22 grudnia 2018

Rozdział 1

Drogi gniewie, obudziłeś we mnie obłęd
Byłeś wierny, aby pokazać się na czas
Taki płomień palił się w twoich oczach
~ Dear X


Znowu padało. Znowu miasto spowijała gęsta mgła, choć nawet ona nie ukrywała brudu i szarości budynków. Ulica pachniała wilgocią i moczem. Paru bezdomnych leżało pod spalonym budynkiem, tuląc się do siebie i drżąc z zimna.
Richard Grayson musiał przyznać, że odzwyczaił się od tej niebywale przyjemnej atmosfery. Miał wrażenie, że odkąd tu przyjechał płuca nie pozwalają mu na wzięcie głębszego oddechu, a plecy na wyprostowanie. Nawet obserwowane z okna ulice biły chłodem i...
- Richard?
Przywracały wspomnienia.
- Pan Richard? Podwójne espresso bez cukru!
Oderwał wzrok od okna i spojrzał na rudowłosą pracowniczkę Starbucksa, która z lekko nieporadną miną trzymała kawę. Patrzyła prosto na niego.
- Dla mnie.
Podszedł i wziął od niej kubek. Dziewczyna uśmiechnęła się. Miała lekko pomarańczowawą cerę, nadmiar karotenu. Wydawała mu się znajoma.
- Nie mieszkała pani przypadkiem w Detroit? - zapytał całkowicie machinalnie. Odpowiedziała zdezorientowaną miną i kolejnym uśmiechem, jakby uznała jego zdanie za zaproszenie do flirtu. Machnął ręką. Widocznie się pomylił.
Rudowłosa obserwowała jego sylwetkę jeszcze długo po tym jak opuścił lokal. Gdy tylko zniknął z zasięgu jej wzroku, poszła na zaplecze rozwiązać leżącego pod stołem mężczyznę. Wiedziała o nim tyle, że ma na imię Joe, ponieważ taką plakietkę zdarła mu z koszulki.

***

Cały czas znajdował się w przytłaczającym półśnie. Widział biel sufitu, widział jego chropowatość, jednak po chwili obraz się zamazywał. Miał ciężką, obolałą głowę, której nie był w stanie podnieść. Senne wizje mieszały się z rzeczywistością. Czasem wątpił czy sufit jest jedynie iluzją czy też rzeczywistym obrazem. Gdy świadomość mu na to pozwalała, próbował poruszyć palcem. Bez skutku. Próbował zebrać myśli, jednak rozpierzchały się w setki biegnących koni po chropowatości sufitu. Wokół niego kwitły zielone łąki o konsystencji płynnej lawy i skwierczał czosnek przypalany na patelni, a rock symfoniczny zakłócały jedynie płatki kwiatów szumiących na bezkresie pustyń.
W końcu zobaczył pochylającego się nad nim człowieka. Poczuł jego obecność, choć wokół wirowały kolorowe iskry skrzydła motyli odbijające się w taflach świateł.
- G..dzie... g...dzie jes..tem - wydukał, a przynajmniej wydawało mu się, że wydukał, jeżeli jego słowa nie były falującymi cząsteczkami.
- W bezpiecznym miejscu - nad głową mężczyzny przewinął się wąż, jeden, drugi, setki węży wijących się harmonicznie, na przemian, czerwone i przerażające...
- Węężee...
- Już nigdy nie spotka pan żadnego węża. Pana ojciec się o to postara.

***

- Nadal nie rozumiem, co on ma wspólnego z naszym celem - rudowłosa wyprostowała się i po raz kolejny odmówiła zaciągnięcia się wiśniowym vapem.
- Mówię ci to już po raz tysięczny - jej towarzyszka wypuściła z ust dym - mają komplementarne aury. Będą nieświadomie dążyć do spotkania. A raczej mijania się. Ich aury się przyciągają i gdy chociażby miną się na ulicy, mogę to wyczuć.
Nie próbowała nawet pytać jakim cudem wiedzą, jaką aurę ma poszukiwana dziewczyna, skoro nie są w stanie jej złapać.
-  A co jeśli akurat spotkają się gdy my sobie robimy przerwę? - uniosła brew i kopnęła z zawziętością leżącą nieopodal puszkę po piwie.
- Jest kilka osób w tym mieście z odpowiednią aurą. Wszyscy pod obserwacją.
Rozmówczyni wyglądała dokładnie tak, jak nie powinna wyglądać osoba próbująca kogoś śledzić. Miała pasteloworóżowe włosy, jakże pasujące do długich, ostro zakończonych paznokci. Do tego na twarz ładowała tonę białego pudru i jeszcze odgryzający się na nim róż. Ubrana w sukienkę, która wyglądała jak ukradziona lalce przedstawiającej damę epoki wiktoriańskiej i obcięta w połowie oraz krótki, śliwkowy płaszczyk. Rajstopy z przezroczystym obrazem kościoła, który wystawał idealnie nad martensy w kwiatki, dopełniały wizerunku. Przez to ruda musiała odwalać całą robotę, bo gdyby szanowny pan Richard Grayson zobaczył w swojej okolicy dwukrotnie podobny cud natury, zacząłby kilkukrotnie częściej sprawdzać przed snem czy ma zamknięte drzwi.

***

- Uważaj, gdzie idziesz, Roth.
Czytając, mogła wpaść na dowolnego człowieka w tej pieprzonej szkole liczące pieprzone trzy setki uczniów. Ale musiała wpaść na nich. Jeśli cokolwiek ma pójść źle, to pójdzie.
- Twoja matka nie uważała i widzisz, co teraz ma.
Śmiali się. Kilku chłopaków, piekielnie bogatych, kilku synów pieprzonych biznesmanów, po których odziedziczą cieplutkie stołki i niemałe fortuny. Kilku piekielnie bogatych i znudzonych chłopaków.
Zacisnęła paznokcie na książce i odwróciła wzrok. Czekała, aż sobie pójdą. Jej szafka znajdowała się za ich plecami, nie mogła uciec. Wdech, wydech.
Czyjaś ręka, bardziej przyzwyczajona zapewne do ściskania konsoli, chwyciła ją za podbródek i rozkazała na siebie spojrzeć.
- Nie śmiejesz się, Roth?
Kevin Smith wykrzywił swoją pucołowatą twarz w czymś, co w jego mniemaniu było pokazaniem wyższości. Rachel nie reagowała, jej twarz zamieniła się w maskę. Wdech, wydech. Zaraz pójdą.
Przez jej myśli przetaczały się setki obrazów przedstawiających zmasakrowaną twarz Kevina. Pociętą, poparzoną, polaną kwasem, pokłutą, z dziurami po kulach, stopioną. W różnych częściach rozkładu. Wdech. Przerażało ją, w jaką ekstazę wprowadzały ją te wizje. Wydech.
Puścił, a jego paru koleżków przestało rechotać.
- Do zobaczenia, Roth - mrugnął i wolno odszedł, a za nim reszta. Poza jedną postacią, opierającą się o drzwi szafki oddalonej o trzy od należącej do Rachel. Obserwatorem jej wszystkich porażek i upokorzeń, cichym, milczącym obserwatorem.
Tamci byli po prostu głupi, puści i rozwydrzeni. Ale on... On chłonął ich nienawiść, jego bawiła obserwacja znęcania się jak niektórych ludzi bawi oglądanie zwierząt w zoo. To on był zły.
Wdech.
- Na co się tak gapisz? - trzasnęła drzwiami szafki. Nagle usłyszała dźwięk, jakby tłuczenie szkła. Tuż nad głową Damiana Wayne'a rozwaliła się lampa. Uskoczył przed odłamkami szkła, spadającymi na podłogę.
Pobiegła do łazienki, czując jak poczucie winy pali jej policzki. To się znowu stało. Przestawała wierzyć w przypadki. Próbowała uspokoić oddech. Spojrzała na swoje odbicie. Nic niezwykłego. Nic się nie stało. Wbiła paznokcie w dłonie. Ból uspokajał.

***

Richard nie zamierzał spędzać w Wayne Manor zbyt wiele czasu. Właściwie przyszedł jedynie zmienić koszulę na bardziej spraną i kurtkę na mniej służbową. W miejscach, do których chodził, nie powinien przypominać gliny. Choć niektórzy to wyczuwali, ale jedynie ci najlepsi. Większość udawało się zmylić, szczególnie po postawieniu kilku kolejek.
Po ogrodzie Wayne Manor wesoło wymachując kataną skakała sobie postać każąca mu zatrzymać się odrobinę dłużej w cieniu przytłaczającego gmachu i zapytać:
- Wszystko w porządku?
Na zwinnie poruszającego się w ponurym tańcu chłopaka leciały strugi deszczu, a on zdawał się być na to nieczuły.
- Idealny Dick Grayson znów zaszczyca mnie kilkoma słowami - syknął Damian, na chwilę przerywając. Wyglądał przerażająco, był zgrzany, a oczy lśniły mu jak w gorączce.
- I tak nie potraktujesz ich poważnie, więc pewnie są one bezcelowe.
Przez chwilę słychać było jedynie szum deszczu.
- Po co mi kurwa te umiejętności, skoro nigdy ich nie wykorzystam, Grayson? Mam czasem ochotę rozrąbać niektórym twarz, bo wtedy, wtedy dopiero świat stanie się lepszy.
- I właśnie dlatego nie masz szans ich wykorzystać.

~~~

Zapewne istnieją blogi o pisaniu blogów. I pewnie jest na nich napisane, że na historię należy mieć plan. Miałam plan. Był nawet dosyć szczegółowy, dopracowany, ale mnie przerósł. Mój warsztat nie dorastał do założeń tamtej historii i zaczęłam się nudzić, bo wszystko było przemyślane, tak bardzo, że aż nie interesowało mnie spisywanie tego. Od dawna chciałam zacząć od nowa. Albo zmienić kompletnie bieg tamtej historii albo napisać coś kompletnie od czapy. Więc macie to powyżej. Jeszcze nie ma tytułu, jeszcze jest w powijakach, jakaś mieszanina Titans z teen dramą i Batman vs Robin, ale jara mnie pisanie tego. Będę sobie eksperymentować, nie zdziwcie się, że pojawią się jakieś nienormalne pary. To będzie niczym TT Go - nawrzucanie scen, których pisanie sprawia mi przyjemność, bez jakiegoś planu na ekspozycję czy inne. Nie wiem czy będę kontynuować poprzednie. Na razie nie myślę.

sobota, 4 sierpnia 2018

8/II. Ujrzałem siebie

Red X

To miało być proste zadanie. Kochanka Black Maska wypatrzyła sobie pierścień w jednym z muzeów. Stara błyskotka. Muzeum jak to muzeum. Nie stać ich na dobrą ochronę, jeśli nie mają naprawdę cennych eksponatów. To muzeum nie miało.
Misja powinna być prosta.
Nie było nawet laserów, a cały system zabezpieczeń składał się z podstarzałego stróża nocnego i bardzo ładnie zamkniętych drzwi. Ich drzwi, naprawdę, pierwsza klasa. Dla zwykłych złodziejaszków, dysponujących jedynie wytrychem i łomem - rzecz bardzo trudna do pokonania. A na pewno nie bez budzenia stróża. Dzięki, ach, najmilszemu Robinkowi, żadne drzwi nie były mi już przeszkodą. Za takie cacko jak ten pas wiele ludzi dałoby wiele pieniędzy. Szkoda, że nie zamierzałem go sprzedawać.
Stróż usnął bardzo głęboko. I chrapał. Normalne po środku nasennym dodanym do pitej przez niego codziennie o dwudziestej pierwszej kawy. Stąpałem cicho, alejką, którą obszedłem wcześniej kilka razy za dnia, udając zafascynowanego zgromadzonymi eksponatami. Choć były słabe, lecz udawanie uważnego oglądania pozwalało zbadać obecność laserów. Na które muzeum nie było stać po wydaniu wszystkiego na drzwi.
Pierścionek znajdował się w gablocie razem z puderniczką z kości słoniowej i resztą zawartości damskiej torebki z okresu XIX-wiecznej Anglii. Zastanawiałem się przez chwilę nad przecięciem zawiasów i eleganckim wyjęciem biżuterii bez tłuczenia szyby czy też pomajstrowaniem trochę wytrychem przy zamku, ale poczułem niedaleko siebie czyjąś obecność. Bynajmniej nie stróża nocnego, którego chrapanie dochodziło do mnie nawet tutaj. Szybko i wprawnie stłukłem szybę i sięgnąłem po pierścień.
A potem zrobiłem unik. Kula niemal musnęła moje ramię.
- Tak myślałem, że jesteś dobry.
Głos za mną był ewidentnie generowany komputerowo, ale nie miałem czasu się nad tym zastanawiać. Kliknąłem pas i z biegu znalazłem się za ścianą. Dalej biegłem. Nie można się teleportować na większe odległości.
Usłyszałem ten charakterystyczny dźwięk jaki wydaje dobrze wylądowany upadek z wysokości i kroki. Ktoś biegł za mną. Przyspieszyłem, włożyłem pierścień do kieszeni, zasunąłem. Miałem niewielką przewagę. I dawno nie biegałem. Nieznajomy się zbliżał. Uliczka była wąska i ciemna, ciemna nawet jak na Jump City. Skręciłem w szerszą, oświetloną. Błąd. Stałem się jedynie lepszym celem. Szczęk odbezpieczanej broni.
Kolejna wąska, ciasna uliczka, oświetlona jedynie jedną, mrugającą latarnią. Pachniała śmieciami, które walały się niemal po całej szerokości. Wbiegłem w nią od razu, zaczynałem tracić oddech. Brak miejsca do teleportowania nie polepszał sytuacji. Mógłbym znaleźć dachu, ale budynek był niski, a tamten miał broń.
Zdążyłem jedynie zakląć, gdy moim oczom ukazała się ściana. Uliczka była ślepa. Nacisnąłem przycisk na pasku. Cholerne dzieło Robinka się zacięło. Tamten zbliżał się już wolno i gdyby nie czerwona maska zasłaniająca mu twarz, byłbym przekonany, że się uśmiechał.

Damian

U ojca pojawił się Dick Grayson. Słynny Dick Grayson, o którym słyszałem tyle od Jasona i oczywiście od ojca. Od razu go nie polubiłem. Miał idealnie wyprasowaną koszulę. Błękitną. Pewnie pod kolor oczu.
Wymknąłem się z kataną do ogrodu zanim ojcu albo Alfredowi zachciałoby się mnie przedstawiać. Ćwiczenia są ważniejsze i przyjemniejsze od rozmowy z człowiekiem pokroju Dicka Graysona. Przynajmniej tego mogłem być pewny. Rezydencja ojca miała jedną wielką zaletę - ogród. I odosobnienie ogrodu. Mogłem ćwiczyć bez wrzasków czy śmiechów przy każdym potknięciu, czasem zapominając o umieszczonych wszędzie kamerach. Wypad, cięcie, naskok, pół bukszpanu spadło na trawę.
Oddalałem się coraz bardziej od budynków w stronę murów. Naskok, naskok, odciążyć lewą nogę. Po chodniku (po cholerę pod Wayne Manor ustawiono chodnik, tu niemal nikt nie chodzi) biegła dziewczyna. Brązowe włosy uczesane w wysoką kitkę, żarówiastoróżowe słuchawki i buty. Może nie zdziwiłaby mnie tak bardzo gdyby po kwadransie nie powróciła znowu.
Pewnie biegła z powrotem do domu.
Naskok, zmyłka, cięcie na odlew, unik. Dziewczyna wróciła. Stanąłem przy jednym z krzaków i przyjrzałem jej się dokładniej. To nie była zwykła biegaczka. Jej butelkowozielone oczy uważnie lustrowały okolicę. Odrobinę zbyt uważnie. Przeskoczyłem przez mur na tyle lekko, by miękko wylądować tuż przed nią.
- Czego tu szukasz?! - warknąłem. Wokół kręciło się sporo paparazzich, ale ona wyglądała na kogoś zupełnie innego. Uśmiechnęła się.
- Biegam, nie widać?
Jej głos przypominał miód, płynny, złocisty, lejący się miód.
- Zupełnie nie - odwzajemniłem uśmiech kącikiem ust. Parsknęła. - Pan Bruce Wayne udziela wywiadów jedynie, gdy ktoś do niego wcześniej zadzwoni.
- Domyślam się - skinęła głową. Zmierzyła mnie wzrokiem - była  niewiele, ale jednak wyższa.
- Radziłbym więc nie kręcić się wokół, bo pan Bruce wezwie ochronę - skłoniłem się służalczo. Bawiło mnie to.
- Okolice pana Bruce'a nie są zbyt bezpieczne dla dzieci - odpowiedziała zgryźliwe, po czym ominęła mnie truchtem. Po prostu zlekceważyła. Mnie! Al Ghula!

Robin

Batman wydawał się inny. Jakby... szczęśliwszy? Żywszy? W każdym razie nie wyglądał już jak wrak człowieka. Mówił o swoim synu. To musiał być ten chłopiec, który obserwował mnie z tarasu, gdy wchodziłem. Nie wyglądał miło. A jednak zadziałał na Batmana lepiej od branych antydepresantów. Podobno już był w fazach projektu stroju dla niego - połączenia klasycznego stroju Robina noszonego przeze mnie i Jasona ze strojami Ligi Zabójców, do których Damian był przyzwyczajony. Uśmiechając się, popijałem herbatę. Była wyśmienita, podobnie jak ciastka, którymi mnie uraczył. Rozpływały się w ustach.
Dziwiłem się, że nie przeszedł od razu do konkretów, do porwania Starfire. Bruce nie był człowiekiem, który przed głównym tematem prowadzi small talk. A jednak. Wydawał się być naćpany swoim szczęściem, oczywiście w granicach, w jakich szczęśliwy może być Batman. Normalny człowiek zapewne tak wygląda w stanie lekkiej radości. Zapewne. Nie znam przecież normalnych ludzi.
Pistolet w kieszeni mi ciążył, a ręce się pociły. Nie mogłem. Ja. Nie. Cholera. Bruce delikatnie się uśmiechał, unosząc kącik ust. Ciekawe, czy Damian to po nim odziedziczył. Damian. Odbiorę mu ojca jak mnie... Nie... Nie mogę. Nie dam rady. Bruce mówił o tym, kto dostarczył Damiana i o nowym przestępcy noszącym miano Red Hooda. Ledwie go słuchałem. Patrzyłem. Chłonąłem herbatę i miękkość ciastek. Nie pamiętałem czy kiedykolwiek Bruce tyle mówił bez przerwy. Zazwyczaj milczał. Pewnie różnica między depresją a aktualnym normalnym stanem była na tyle wielka, że czuł się tak dobrze.
Jego tablet piknął, Bruce wstał od stołu, odwrócił się, coś sprawdzał. Wiedziałem, że to jedyna szansa. Wiedziałem. Ja musiałem...
- Przepraszam - wyszeptałem. Tak cicho, by nie był w stanie tego usłyszeć. To w końcu Batman...
I strzeliłem.
I przewróciłem stół, rzuciłem w kamerę maszyną mającą zniszczyć całe nagranie, wybiłem okno i nareszcie wcisnąłem w siebie fiolkę trucizny. Upadłem byle jak na podłogę, nie myślałem o tym, wiedziałem, że to koniec, już koniec, uratowałem ich i siebie...

Red X

Mierzył do mnie z broni.
- Zdejmij maskę - powiedział. Ten sam, zimny, komputerowy głos. To nie był zbir wynajęty przez Deathstroke'a albo innego z nich. Zaczął mnie interesować. Wysoki, w skórzanej kurtce, stroju przypominającym bardziej motocyklistę niż przestępcę. I czerwonej masce, wręcz bijącej swą czerwonością po oczach.
- Zdejmij maskę - warknął.
Wykonałem polecenie, a on wyjął latarkę i poświecił mi nią prosto w twarz.
- Zadowolony? - westchnąłem, wykrzywiłem się. A on wydał dźwięk jakby się zachłysnął i wypuścił z rąk i broń, i latarkę. Mogłem uciekać. Mogłem go zabić. Tylko po co.
Zdjął własną maskę, o wiele solidniejszą i ładniejszą od mojej. Robinek się powinien od niego uczyć.
W słabym świetle starej latarni, w wąskiej uliczce, niemal całej zawalonej śmieciami ujrzałem człowieka o chorobliwie bladej cerze, czarnych włosach, mocno zarysowanej szczęce i oczach rażących chłodem błękitu. Ujrzałem siebie.


~~~
Dla mniej ogarniających ludzi: nie, Robin nie zginął, nie zginie, trucizna to ten, kamuflaż, że go niby zaatakowano (po tym jak ktoś wziął scenę z Red X-em mówiącym do Komety "Rae" jako scenę z Raven i Red X-em wolę rozwiewać wątpliwości...)
Czuję, że to wszystko jest bardzo infantylne, ale co tam, zaczyna się coś dziać.
Caxi

czwartek, 28 czerwca 2018

7/II. Koligacje rodzinne

Red X

Shane siedział naprzeciw mnie i opróżniał drugą butelkę wódki. Z gwinta. Nic nie mówił, odkąd stanął przed drzwiami mojego aktualnego mieszkania z reklamówką z tesco. Nigdy nie podawałem mu adresu, ale jak widać informacje rozchodzą się zaskakująco szybko.
- Czemu ona to robi - westchnął w końcu, odkładając na chwilę butelkę.
- Kto?
- Minnie. Może żyć normalnie... pomimo naszego ojca... normalnie, wiesz?
- Nie wiem.
Wlepił załzawione oczy w niewielki stolik jakby był najciekawszą rzeczą na globie. Może i w moim mieszkaniu był. W jedynym pokoju stało dwuosobowe łóżko, tandetny fotel w stylu skandynawskim, równie tandetne krzesło i ów stolik. Zero zdjęć, zero czegokolwiek świadczącego o tymczasowym mieszkańcu. Byłem z tego dumny, choć czasem pojawiała się jakaś nieokreślona tęsknota. Nie wiedziałem za czym.
- Ty to masz fajnie - nie wiedziałem czy to jedno z przeczuć Shane'a czy też majaczenie - Nie musisz się martwić... o nikogo i na nikim ci nie zależy...
- Jasne.
Zapaliłem. Nie elektryka, zwykłego papierosa. Musiałem poczuć dym.
- Dlaczego on ją do tego wciągnął...
- To proste, Shane. Przejechał się na ludziach niedbających o nikogo.
- Pewnie masz rację... Głupia Minnie, głupia, głupia, głupia...

Robin

Nie mogłem usiedzieć w wieży. Odraczałem tylko to, co już nieuniknione. Patrol stał się idealną wymówką. W pełnym stroju. Będą mieli okazję na przekazanie wiadomości. Nie łudziłem się, że jej nie będzie. Za późno, Robinie. Za późno.
Powietrze było lekkie i wyjątkowo mało wilgotne jak na nasz, nadmorski klimat. Biegłem po dachach, obserwując ulice. Ludzie podążali do swoich domów, czy też na nocną zmianę w pracy. Samochody jechały. Czasem ktoś krzyknął. Czasem ktoś zatrąbił. Cisza i spokój. Ześlizgnąłem się z dachu, by biec dalej po ulicy. Nie zamierzałem zwalniać. Wtedy mogliby mnie zaczepiać, prosić o zdjęcia. Utrudnialiby przekazanie wiadomości. Teraz tkwili w przekonaniu, że biegnę na misję, ustępowali z drogi. I tak na chodniku nie było wielu przechodniów, głównym środkiem transportu pozostają auta. Dezurbanizacja.
Poczułem ruch za sobą zanim ją zauważyłem. Dobiegła do mnie. Miała na sobie szary dres i różowe buty sportowe. Ciemne włosy związała w wysoką kitkę, a w jej uszach tkwiły żarówiaste słuchawki. Wysunęła rękę z kieszeni i podała mi kartkę. Gdy tylko ją chwyciłem, zawróciła.
Na kartce były tylko dwie informacje. Data i miejsce. Opuszczony magazyn. Słodko.

***

Poszedłem po cywilnemu, jedynie okulary zasłoniły oczy. Nie powiedziałem nic drużynie. Już i tak za bardzo się martwili, a ja byłem pewny kto za tym stoi.
Deathstroke czekał na mnie, ze znudzeniem opierając się o filar.
- Gdzie jest Gwiazdka? - mój ton był wyprany z wszelkich emocji. Pogorzelisko człowieka.
- W bezpiecznym miejscu - uśmiechnął się, a przynajmniej tak mi się wydawało. Miał przecież maskę - Dopóki zechcesz współpracować, nic jej się nie stanie... jej ani reszcie Tytanów...
- Nie masz nad nami władzy!
- Ależ mam, Robinie. Znam wasze dane, wasze położenie, wasze przyzwyczajenia. Aktualnie mam na celowniku moich snajperów trójkę z was, jedną w mojej celi, a ty stoisz przede mną. Mam nad wami kontrolę.
- Więc czego chcesz?! - a ja traciłem kontrolę. Moja słodka Gwiazdka. Moja drużyna. Zawiodłem wszystkich.
- Pewnej drobnej przysługi... jak na razie.
- Słucham.
- Zabijesz Batmana.
Ręce lekko mi drgnęły. Czułem, jakbym miał zemdleć, ale nadal stałem. Oddychałem.
- Możesz mnie prędzej zabić - pokazałem mu otwarte dłonie. Upadłem na klęczki. - Nie zwrócę się przeciw niemu.
- Pomyśl, Robinie... Życie twoich przyjaciół lub życie mentora... Kilka młodych żyć za jedno, niedługo zaczynające przygasać... Co się bardziej opłaca ratować?
Milczałem. Znałem swój wybór, choć nie mogłem się z nim pogodzić. Nie od razu.
- Czemu Batman?! To my zawadzamy Ci najbardziej!
Roześmiał się.
- Jesteście pionkami, Robinie. Marionetkami w grze większych od was. Batman, a raczej jego marne, ludzkie emocje mogłyby mi zaszkodzić. Rodzina, rozumiesz Robinie, rodzina bardzo silnie wpływa na ludzi.
Przekrzywił głowę.
- Daję Ci tydzień.
I rzucił mi pod nogi bombę dymną. Zniknął. Poczułem łzy, piekące pod powiekami. Zawiodłem po całości.
Dopiero po chwili powróciła jasność myślenia. Jaka rodzina? Batman już nie ma rodziny...

Red Hood

Wayne Manor wyglądało dokładnie tak samo jak przed laty. Mrocznie. Cicho. Przerażająco. Cieszyłem się, że to nie ja muszę do niej wracać. Zgasiłem silnik motoru, zastanawiając się od jakiego czasu jesteśmy obserwowani. Damian zwinnie zeskoczył i wyjął z sakw swój worek, po czym przewiesił go sobie przez ramię obok wiecznie tkwiącej na miejscu katany. Popatrzył na mnie z powagą. Zastanawiałem się, czy gdy pogodził się z byciem synem Batmana, wzruszała go jakkolwiek przeprowadzka w całkowicie obce miejsce. Miałem wrażenie, że był wciąż obojętny. Jedynym pytaniem, które zadanie wywołało w jego oczach błysk padło o to, czy w Gotham znajduje się superbohaterka o granatowoczarnych włosach i mocach parapsychicznych. Gdy odpowiedziałem zgodnie z prawdą, że w mieście takiej nie ma, ten błysk zniknął i Damian znów założył na twarz maskę.
Skinął mi, odwrócił się i zadzwonił do furtki. Zgodnie z założeniami, miał do mnie nic nie mówić. Batman mógłby rozpoznać mnie po głosie. Gdy młody zniknął za drzwiami rezydencji, odpaliłem motor. Dług odkupiony. Witaj, sprawiedliwości w Gotham.

 Narrator

 Szkockie góry o tej porze roku pokrywał śnieg. Drogi były tak zasypane, że przedostanie się z miasteczka do miasteczka graniczyło z cudem. Rosemary nie była na to przygotowana. Jak wielu romantyków, przeprowadziła się na odludzie, by uciec przed gwarem konsumpcyjnego świata. Pierwsza zima podobno była najgorsza. Podobno. Kobieta skuliła się przy kominku. Instalację opalanego drewnem kominka uważała ostatnio za najlepszą decyzję, którą podjęła w przeciągu niespełna czterdziestu lat swojego życia.
Usłyszała pukanie do drzwi wejściowych. Przez chwilę spróbowała zrzucić to na uderzający śniegiem wiatr, jednak pukanie się powtórzyło. Starała się nie ulec przerażającej atmosferze panującej w domu. To pewnie sąsiedzi. Co prawda, najbliższe gospodarstwo leżało niemal dwa kilometry stąd, jednak nikogo innego nie spodziewała się ujrzeć.
A na pewno nie spodziewała się ujrzeć rudowłosego chłopaka, którego widywała jedynie w wiadomościach, uśmiechniętego od ucha do ucha i wesołym głosem proszącego o gościnę.
- Pan jest...
- Kid Flash, ale może mi pani mówić Wally, pani...?
- Rosemary. Rosemary Patternson.
- Ta malarka?
- Dokładnie - rozpromieniła się, prowadząc gościa do kuchni. - Przepraszam, odłączyli nam prąd, mogę jedynie zrobić ci herbatę...
- Wyśmienicie się składa.
***
- Kid Flash zniknął. Ale tak dosłownie, Deathstroke. Nie namierzam ani jego aury, ani linii komunikatora Tytanów. Jakby zapadł się pod ziemię.
Slade ze złością cisnął leżącą pod ręką puszką tuż obok Zatanny Zataro, która w zamian spiorunowała go spojrzeniem.
- Musimy sprowadzić tu różowowłosą wiedźmę, żeby mieć i Kid Flasha - warknął w końcu.
- Bez niego będziesz mógł kontrolować Robina - wzruszyła ramionami czarodziejka - Czego trzeba więcej?
- Dobrze wiesz, czego trzeba. Znasz mój plan. Wiesz, co się stanie, gdy zginie Batman i opanuję Ligę. W czasach anarchii będzie brakowało kogoś zdecydowanego, kto nie zawaha się zabić i wystąpić przeciwko mnie. A Kid Flash ma mocny charakter.
Deathstroke wpatrzył się w jeden z licznych monitorów. Tytani pokonujący Plazmusa.
- Wszystko musi współgrać, Zatanno. To tylko moja mała gra, której zostanę zwycięzcą. Innej opcji nie ma.

~~~
1) Przepraszam za przerwę w pisaniu.
2) Nie przeszkadza Wam, że fragmenty są tak pourywane? Bo mnie się osobiście wygodniej pisze, ale nie wiem jak to jest postawić się w roli odbiorcy...
3) Mam teraz problem z pairingiem Damian x Raven... Z jednej strony go miało nie być, ale z drugiej tak gładko się pisze...
Mam nadzieję, że zdążę dodać coś wcześniej /Caxi

sobota, 28 kwietnia 2018

6/II. Odpowiedź

Oto coś, na co nikt poza autorką nie czekał z wytęsknieniem od początku istnienia tego bloga, choć mocno poucinane i nierozwinięte. A mianowicie początek mojej ulubionej intrygi oraz kawałek oczami...

Red Hood

- Kto jest moim ojcem?
To było zabawne, oglądać jak Talia al'Ghul, ta sama Talia, która zabija z zimną krwią, unika wzroku niskiego nawet jak na swój wiek trzynastolatka. W końcu rozluźniła ramiona i odpowiedziała, tonem apatycznym, wypranym z zabarwienia emocjonalnego czy choćby zwykłej uprzejmości.
- Batman.
Chłopak zerwał się z fotela z szokiem wypisanym na twarzy.
- Ten Batman?! - wykrzyknął.
- Nie podnoś głosu na matkę.
Nagle spuściła wzrok.
- Nie mogliśmy pozwolić, żebyś stał się taki jak on.
- Ale teraz, cholera, po trzynastu latach okazuje się, że mnie mu przekazujecie jak bezwolną marionetkę? Człowiekowi, który nic dla mnie nie zrobił?! Człowiekowi, który zniweczył dziadkowi najlepsze plany?!
Zrobiła się z tego specyficzna moda na sukces.
- Tego wymaga aktualna sytuacja - Talia zmroziła syna wzrokiem.
- Pieprzę aktualną sytuację! - chłopiec wstał i wybiegł. Ma charakterek. Talia podążyła za nim wzrokiem, po czym wzruszyła ramionami.
- Przejdzie mu. Kiedy chcesz wyruszać?
- Jak najszybciej.
Podniosła się, miała już wyjść, na chwilę zatrzymała się przy drzwiach.
- Pójdę go spakować.


 Raven

Samotna pośród bieli. Tak, biel. Biel porażająca i przytłaczająca. Tłamsząca ludzkie odruchy. Zamykająca umysł na wszelkie myślenie. Drżała. Iks podawał mi jedzenie. Drżała. Biel. I kopnięcie prądem. I biel. Dlaczego on się nie uśmiechał? Papka nie wyglądała jak jedzenie. Bolało. Kajdany skuwały dłonie, aż za łokcie, a drzwi nie chciały ustąpić ich uderzeniom. Lataj. Nie, nogi trwały twardo przy ziemi. Kopnięcie prądu. I biel. A rude włosy miękko układają się na podłodze. Pocałunek blondyna wydawał się teraz szpilami bólu. Bolało. Krzyczała z bólu. Od kiedy Tamarankę można odurzyć chloroformem? Prąd uderzył nową falą, wprawiając ciało w drżenie. Siostra. Czemu tak dawno nie widziała siostry...



Przebudzenie było gwałtowne, jakbym właśnie została uratowana przed utonięciem. Wdech, wydech, wdech, wydech. Nie wiedziałam do końca, czy to był sen, czy wizja. W pokoju nagle zrobiło się zimno, choć był środek dnia. Wstałam, odrzucając cienki koc i podkręciłam kaloryfery. Musiałam komuś powiedzieć. Jeśli to nie był przypadek, Gwiazdka znajdowała się w niebezpieczeństwie, a nie w ramionach Louisa. Poszłam prosto do pokoju, w którym zbieraliśmy dowody. Robin siedział na krześle, wpatrując się tępo w powieszone na ścianie zdjęcie robota. Wyglądał jakby znajdował się w jakimś transie, ale jego aura była w porządku.
- Hej - wyszeptałam - musimy pogadać.
Nie czekałam aż odpowie, po prostu mówiłam. O śnie. O zdziwieniu, że Gwiazdka nie dzwoniła, żeby nas uspokoić. O przeczuciach. Tylko Iksa ominęłam. Nie powinien wiedzieć. Nikt nie powinien.
Kiwał głową, wolno i uważnie. W końcu podniósł się i gwałtownym ruchem wyciągnął batarang z kieszeni jeansów. Zdjęcie robota ze ściany zostało przecięte idealnie w połowie.
- O to chodziło - mruknął. Włączył telefon - Znajdź Cyborga i każ mu ją zlokalizować.
Zadzwonił do Batmana.

***
Victor z rezygnacją pokręcił głową.
- Nie używała swoich mocy, komórka i lokalizator nie odpowiadają. Nie ma szans. Już prędzej ty mogłabyś spróbować wyśledzić jej aurę...
Pokręciłam głową.
- Odkąd mnie przetrzymywali, nie jestem w stanie otworzyć tak bardzo umysłu. Przykro mi.
- Historia lubi się powtarzać, ale jeśli jej coś się stało... Wiesz, że to zaważy na losach całej drużyny...
- Właśnie... gdzie jest Wally?
- Jeszcze nie wrócił.
Do pokoju Cyborga wparował Robin.
- Udało się coś znaleźć?
Na nasze kręcenie głową, przytaknął, bardziej sobie niż nam.
- Tak myślałem. Teraz musimy tylko czekać na sygnał. Ktokolwiek go wyśle.

Jinx

Siedziałam za ladą, ze znudzenia czytając książkę. Od rana wpadło do mnie raptem kilka znudzonych studentek i jedna starsza pani, która ku mojej uciesze zakupiła nawet malowany w różyczki, tandetny czajniczek i pasującą filiżankę. Książka również nie powalała, intryga wlokła się jak fanowskie blogi o superbohaterach. Już miałam zamiar odkurzyć półkę z pluszakami, kiedy drzwi się otworzyły i stanął w nich Kid Flash. Syknęłam.
- Znowu ty.
Popatrzył na mnie zmęczonymi oczami. Wyglądał jakby całą noc nie zmrużył oka. A może i tak było.
- Przyszedłem z pewną propozycją.
Uśmiechnął się delikatnie, jakby wymagało to od niego pełnego nakładu sił.
- Och, z przejęciem wysłucham uprzejmego pana obrońcę Jump City. Ciekawe, może obieca mi, że jeśli się z nim prześpię, to nie postawi mnie przed sądem - prychnęłam - jesteś żałosny.
Odgarnął włosy.
- Jestem. Jinx, ja po prostu... chcę, żebyśmy razem rzucili to wszystko w cholerę. Wyjedźmy gdzieś. Rząd mi płaci. To szalone, ja wiem, ale...
Roześmiałam się. Naiwny. Dawno tak dobrze się nie ubawiłam.
- Zabawny jak widać też jesteś. Wyjadę tak po prostu z człowiekiem, z którym rozmawiam trzeci raz, a jego przyjaciele widzą mnie najlepiej za kratkami z dożywociem? Rzucę wszystko i siebie w twoje ramiona, bo szanowny pan superbohater ma takie widzimisię. Niedoczekanie twoje.
- To nie są moi przyjaciele - mruknął - to takie same marionetki Ligi jak ty byłaś marionetką Deathstroke'a. Nie obchodzą mnie ich wielkie konflikty. Dopóki mogę na ulicy obronić kobietę przed rabunkiem, będę to robił. Ale płatni mordercy najczęściej zabijają innych morderców i mnie nic do tego. Nie, nie przerywaj. Odchodzę z tego miasta. Z tobą lub bez ciebie.
- Może Jinx z twoich marzeń by odeszła, ale ja jestem prawdziwa. I cię nie znam. Miłych wakacji.
Rzucił mi spojrzenie, a w nim był ból, nieprzespana noc, a za razem jakaś niezachwiana pewność. I odbiegł, szybciej niż był w stanie zobaczyć moją odpowiedź.


Red X

- Dane?
- Iks.
- Prawdziwe dane.
- Tak widnieję w raportach. Iks.
- Black mask wymaga dokładności. Nie będzie zatrudniał kogoś, komu nie ufa.
- To tylko cholerna kradzież pierścionka!
- Dane albo zamykamy panu dostęp do xenotium.
Cholera. Co temu pojebowi wpadło do głowy, żeby zasilać kostium paliwem, którego niemal nigdzie nie można zdobyć.
- Jason Peter Todd.

środa, 14 marca 2018

5/II. Zupełnie jak przed laty

Powietrze było wilgotne i ciężkie, ciężkie niczym jej myśli.Wyrzuty sumienia zakłócały wszelką logikę, przedzierały się przez jasność umysłu i nie dawały odpocząć.
Na początku spróbowała wyważyć drzwi własnym ciężarem, uderzać kajdanami, wypalić oczami. Bez skutku.
Czuła łzy piekące policzki. Nie wiedziała, czy bardziej się wstydzi czy ma ochotę zniknąć i nigdy nie pokazać się drużynie na oczy. Jak mogła być tak głupia?!
Jeszcze jedna myśl, wyjątkowo dobijająca nawet jak na te okoliczności krążyła po jej głowie. Tylko jedna osoba mogła wiedzieć jak zablokować jej moce.

Robin

Batman gładko zrobił unik i uderzył robota w potylicę. Podciąłem drugiego z półobrotu, upadł od razu, na plecy, mój but w jego mechanicznej głowie. Batarang przeciął następnemu szyję, przeleciał tuż obok mojego ramienia. Do gry wszedł kij, jeden z nich trzymał sai. Wyczerpująca wymiana do niczego nie prowadzących ciosów. Batman w tym samym czasie zniszczył cztery. Krok do przodu, rozwaliłem brzuch. Jak za starych dobrych czasów.

Skończyliśmy po godzinie, a pod naszymi stopami leżała masa metalicznych trucheł. Bruce rozejrzał się z niesmakiem.
- To było zbyt proste.
Wzruszyłem ramionami. Przedostaliśmy się do drzwi, jak dwa cienie, zgodni i cisi. Jak przed latami.
Obydwa skrzydła ustąpiły pod metalowym okuciem jego butów.
Były tam wszystkie trzy. Zero straży. A raczej brak większej liczby robotów.
- Zdecydowanie zbyt proste.
- Jezus, będziesz tak filozofował czy nas uwolnisz? - Buble Bee położyła ręce na biodrach. Szczególnie zabawne, że umieścili ją w niewielkim słoiku z niewielkimi nakłuciami na zakrętce. Podszedłem i spokojnie ją odkręciłem, podczas gdy Batman dorwał się do kontrolki i zaczął nadspodziewanie szybko naciskać przyciski w celu uwolnienia pozostałej dwójki. Zatanna wydawała się być w transie, jej oczy lśniły bielą, a Marsjanka po prostu leżała. Otaczała je niebieskawa sfera, która pod wpływem wpisywanych przez Bruce'a kodów zaczęła się rozmywać.
- Jak dobrze być znowu w normalnej postaci - Buble przeciągnęła się. Była kilka centymetrów wyższa ode mnie.
- Jak Cię porwali? - zapytałem spokojnym, może zbyt spokojnym tonem.
- Byłam na patrolu, wleciałam na dach i stwierdziłam, że trzeba się przyjrzeć bliżej jednemu człowiekowi. Pachniał niesamowicie, może miodem...? Więc zmieniłam się, a tu boom kurwa i jestem w słoiku! - prychnęła. Uniosłem lekko brwi. Czy każdy na tym świecie jest tak nierozważny?
-  Jakim cudem nie podejrzewałaś, że coś na ciebie szykuje??
- To był starszy pan, tacy nie porywają i nie mordują.
Chyba, że robią to dla pieniędzy przy tak słabych emeryturach.
Pozostałe dwie powiedziały podobne historie: na patrolach, porwanie przyszło nagle, niczego się nie spodziewały. Nie pamiętały sprawców, od razu je ogłuszył. Zatanna nie zaszczyciła Batmana choćby przelotnym spojrzeniem. Nadal go obwiniała.
Bruce zrobił im reprymendę. Nie musiał nawet podnosić głosu. Jego słowa, ostre jak szpile lodu i całkowicie beznamiętne, dawały więcej niż jakiekolwiek krzyki. Był niczym psychopatyczny ojciec, nie dający nigdy dzieciom uczucia, jednak strofujący je ostro, gdy tylko nie są idealne.

***

Nie mogłem zasnąć. Posiadłość Bruce'a wyzwalała we mnie najgorsze wspomnienia, powracające jak bumerang twarze rodziców, których opłakiwałem wtulony w te stare poduszki. Z drugiej strony cieszyłem się, że zostałem - nie byłbym w stanie wrócić i oglądać twarzy tego... Louisa ani bawiących się z nim przyjaciół. Nie mógłbym spojrzeć Starfire w oczy.
Usłyszałem chrzęst, lekki zgrzyt, charakterystyczny tylko dla jednego. Bruce musiał siedzieć w pracowni, a przegrzany od wyszukiwań komputer na chwilę się zawiesił. W tym momencie Batman zazwyczaj nerwowo klikał myszkę, która stara chyba niemal jak on chrzęściła.
Och, jak cudownie mieć pokój centralnie nad Batcave.
Rzeczywiście, siedział, kilkadziesiąt ekranów pokazywało szczegóły techniczne pokonanych robotów, kilka zdolności Zatanny. Nie zdążyłem podejść bliżej, od razu mnie usłyszał, a może wyczuł?
- To były stare roboty.
Milczałem.
- Nasłali na nas stare roboty, pokonanie ich miało zajmować tylko czas. One nie były ważne.
- Więc co było?
- Podczas naszych walk nie stało się dosłownie nic. Spokój, cisza.
- Kto to był?
Batman wzruszył ramionami.
- Zadzwoń do swoich.

Raven
Przyjęcie skończyło się równie szybko jak się zaczęło, tracąc jubilatkę i dwóch gości. Wolno sączyłam kieliszek wina (świąteczny zamiennik herbaty ziołowej), pochylając się nad książką. Chłopcy oglądali film. Nie zważaliśmy na fakt, że jest środek nocy. Miała być niezła impreza. I choć nie można nawet nazwać tego imprezą, noc należała do nas. 
Zadzwonił telefon Cyborga. Robin.
- Nie, nic się nie działo - mruknął Victor - Czy są wszyscy? Nie, Gwiazdka zniknęła z tym swoim... Jezus, nie dasz dziewczynie chociaż odrobiny prywatności..? No dobra, dobra... - zerknął na ekran wbudowany w rękę - wyłączyła komunikator. Pewnie nie chciała, żebyśmy jej przeszkadzali... Komórkę też ma wyłączoną. Nie, gps się nie uaktywnił. Widzisz, nic się nie dzieje. Idź spać gościu, narka.
- Jaki gps?
Kid Flash to wysyczał. Stał, całkowicie sztywny i wyprostowany.
- Po zniknięciu Raven wbudowaliśmy Wam gpsy, ale spokojnie, spokojnie, uaktywniają się jedynie podczas intensywnego używania mocy! - Cyborg rozłożył ręce.
- Bez konsultacji?! Bez jakiejkolwiek prośby?! Jesteście... jesteście cholera gorsi od Batmana!
Wybiegł. Dotarł do mnie tylko skrawek jego myśli. Zupełnie jak przed laty.

 ***

- Koriand'r.
- Siostro.
Przyglądała jej się w ten sposób w jaki dzieci w ZOO patrzą na tygrysa w klatce. Nic się nie zmieniła. Może miała nieco dłuższe włosy i nieco bardziej zacięty wyraz twarzy.
- Czemu? To ty zatrudniłaś Louisa? Dlaczego?!
Roześmiała się. Perliście. Wysoko.
- Nadal wielu rzeczy nie rozumiesz, dziecinko. Biznes jest biznesem.
- Wydałaś mnie za.. pieniądze? - popatrzyła na nią wielkimi oczami o barwie niewinnej zieleni.
To potwór. Wydała siostrę barbarzyńcom! Nie można jej winić, od zawsze było wiadomo, że jest chora. Upośledzona. Widzieliście kiedykolwiek jej oczy? Wiedzieliście, że nie są zielone? Koriand'r uciekła! Może nas wyzwoli! Tak dalej nie może być! Gospodarka upada, a ona nic z tym nie robi? Koriand'r nigdy by tak nie postąpiła!
Przez chwilę milczała
- Nie, zrobiłam to dla siebie. Tylko dla Twojego widoku, zbeszczeszczonej na tym brzydkim krześle, w tych kajdanach. Żeby nareszcie udowodnić, że jestem lepsza.
- Siostro... jeszcze możesz to pokazać. Uwolnij mnie i razem pokonamy tych, dla których pracujesz...
- Jesteś żałosna! Myślisz, że gdy osiągnęłam cel, tak po prostu mnie nawrócisz?
Roześmiała się upiornie.
- Myślałam, że się zmieniłaś. Ale nie, musi być zupełnie jak przed laty.

niedziela, 14 sierpnia 2016

4/II, czyli motywy, trochę akcji i dlaczego nie warto się upijać

 Choć powinno być 4/II, czyli Caxi nie ma pomysłu na tytuł rozdziału xD

Tydzień wcześniej...

Deathstroke

Siedziała na kanapie i wolno popijała czarną kawę. Pogardziła winem, więc miała mi coś ważnego do powiedzenia. Cóż, rzadko widuję u siebie osoby, które same przychodzą chętne do współpracy.
- Mam kajdany, które zablokują jej moce. Nie trzeba jej będzie trzymać ciągle w narkozie.
Otworzyłem szerzej oczy. Jak ona mogła wiedzieć?!
- Też posiadam własnych informatorów - jej fioletowe oczy błysnęły złowieszczo.
No tak, pewnie sypia z połową groźniejszych ludzi tego miasta.
- Czego chcesz w zamian? - zapytałem wolno artykułując słowa. Jak kolejna zechce informacje, to się chyba powieszę.
- Chcę z nią porozmawiać jak tylko ją złapiecie - mówiła bawiąc się czarnymi lokami - i numer do tego blondyna...

Shane

Wypaliłem kolejnego papierosa w oczekiwaniu na szefa. Spóźniał się już piątą minutę. Poprawiłem mankiet idealnie błękitnej koszuli. Jeśli nie przyjdzie za kwadrans, to będę wypełniał misję bez jego wskazówek. Zastanawiałem się ile zapomnianych magazynów mogło mieścić w sobie takie Jump City i ile poznam ile poznam pracując dla ludzi takich jak ten. Było tu więcej kurzu niż zwykle i już zaczynałem się martwić, że pobrudzę nim koszulę, gdy drzwi otworzyły się z głośnym skrzypieniem nienaoliwionych zawiasów.
Szef nigdzie się nie spieszył, choć wiedział jak pośpiech był ważny. Czarno-pomarańczowa maska kryła całą twarz, a resztę głowy miał pod kapturem.
Nie zamknął drzwi, co samo w sobie powinno być niepokojące.
- Po co mnie wezwałeś? - mruknąłem lekko rozdrażniony - plan omawialiśmy już chyba z milion razy.
- Chciałem tylko przedstawić ci twoją współpracowniczkę.
- Black była przecież...
Postać, która wynurzyła się z otwartych drzwi była zbyt niska jak na Tamarankę. Podeszła do nas tanecznym krokiem małej dziewczynki, która zbyt wcześnie dorosła. Deathstroke położył jej władczo rękę na ramieniu. Wziąłem głęboki oddech, po czym wypuściłem powietrze.
- Miałeś nie mieszać w to mojej rodziny!
- Sama się zamieszałam, Shane - Minnie spojrzała na mnie ze spokojem i wyrachowaniem w ciemnozielonych oczach. Ona? Ona miała śledzić Iksa?!
- I w czym mi niby będziesz pomagać, co?! - nie zwracałem już uwagi na szefa. Ważniejsze było oddzielić od niego siostrę, zabrać do domu i zakazać wychodzić.
- Jeśli przyjdzie ci coś głupiego do głowy, to ona za to zapłaci, Shane - powiedział Deathstroke - a teraz musisz już jechać.
Wybiegłem stamtąd z przerażającym obrazem w głowie: moją kochaną, młodszą siostrzyczką wpatrzoną z uwielbieniem w jednego z najniebezpieczniejszych ludzi Jump City.

Narrator

Gdyby wzrok mógł zabijać, to nie wiadomo czy Louis Vine czy Dick Grayson padłby pierwszy trupem. Na szczęście Star w końcu stanęła obok nich i dużo mówiącym chrząknięciem rozkazała na siebie spojrzeć. Jej zielone oczy płonęły jakby zamierzała ich zabić, a nie pogodzić.
- Nie zachowujcie się jak dzieci - powiedziała dobitnie, po czym złagodniała i pociągnęła swojego chłopaka za rękę - Zobacz jaki piękny tort upiekł mi Victor!
Rachel siedziała w kącie obok dziwnie smutnego Wally'ego. Dick opadł na fotel obok nich, ze złością wbijając paznokcie w rękę. Wyglądał jakby miał zaraz wybuchnąć i opisać swoją złość, ale na szczęście przerwał mu dzwonek telefonu. Rzucił krótko: "Batman" i wyszedł. Victor, Garfield, Star i Louis dyskutowali o niezwykłej urodzie tortu, na którym z wielką precyzją został odwzorowany portret jubilatki. Cyborg niemal pękał z dumy, ponieważ to dzieło zajęło mu dużo czasu i z wielką chęcią opisywał przebieg prac.
Nagle Dick przyszedł ubrany w strój Robina, rzucił nieprzychylne spojrzenie Shane'owi i rzekł:
- Jadę do Gotham. Zatanna zniknęła.
Gdyby drzwi nie były automatyczne, na pewno by nimi trzasnął i zostawił przyjaciół w zaskoczeniu. Rozpoczął się harmider rozmów, czy to nie kolejne porwanie po Megan Morse i Bumble Bee. Kid wciąż wpatrywał się pusto w sufit i milczał, choć miał najwięcej wspólnego z wielkim, bohaterskim światem.
- Chodź, Star. Chciałbym, żebyś zobaczyła co Ci przygotowałem na dworze - szepnął Louis po pewnym czasie. Czasie, który na pewno wystarczył Robinowi na wyjechanie z miasta.
Para wyszła cicho, odprowadzana przez podniesiony głos Bestii. Wieczorne niebo pełne było lśniących gwiazd.
- Widzisz, to twoje siostry, Star. I tak jesteś piękniejsza od nich o stokroć.
Dziewczyna zarumieniła się speszona, bo chłopak patrzył na nią zamiast na niebo.
- Co chciałeś mi pokazać? - zapytała cicho, ponieważ ciszy wymagała atmosfera - jeśli gwiazdy, to lepiej obejrzeć je z dachu...
Przypomniała sobie wcześniejszą rozmowę z Dickiem. To obca osoba. Nie można mu ufać. Może dla niego był obcy, ale dla niej nie.
- Czekaj, muszę ci zakryć oczy...
Zakrył jej oczy czarną przepaską pachnącą różą. A potem zakrył jej nos. Jałową chusteczką pachnącą chloroformem.

Shane

Położyłem dziewczynę na tylnym siedzeniu auta, po czym wysłałem cynk do szefa, że się udało. Wreszcie dostałem adres, na który miałem ją zawieźć i usiadłem za kółkiem.
- Bo widzisz, Star, ja nie jestem taki zły - zacząłem beznadziejny monolog, który mógł mi przynieść tylko ukojenie myśli - robię to dla siostry. Ona została skrzywdzona, a tylko szef wie, gdzie dopaść skurwiela, który to zrobił. Kiedy go dopadnę, to zafunduję mu ból, jakiego nigdy nie doświadczył.
Ale ona jest też głupia. Moja najmłodsza siostra, w sensie. Pcha się teraz tam, gdzie nie trzeba. Wyobraź sobie, że śledziła mojego przyjaciela!
Zaśmiałem się głucho, bo dobrze wiedziałem, że nie otrzymam odpowiedzi.
I wtedy - cholera! - przekroczyłem prędkość. Policjant kazał mi się zatrzymać. Przez chwilę zastanawiałem się, czy go nie przejechać, ale to byłoby takie proste i mało stylowe, więc posłusznie się zatrzymałem. Pokazałem z niechęcią jedno z licznych praw jazdy wyrobionych na inne nazwisko. Niestety, policjant miał dobry wzrok.
- Kto tam jest z tyłu?
Modliłem się, żeby nie poznał ukochanej obrończyni miasta po tych rudych kłakach.
- Moja dziewczyna źle się czuła, wzięła leki nasenne i odpoczywa - skłamałem jak z nut. Posłał mi niewyraźne spojrzenie i kazał zapłacić mandat. Na prośbę o fakturę zrobił wielkie oczy. A niech szef zapłaci, przynajmniej go zdziwię.

Red X

- Rae - mruczę, łagodnie przyciągając dziewczynę do siebie. Czuję, jak ktoś uderza mnie w policzek i syczy:
- Dupek.
Oż cholera. Gdzie jestem? Co się stało?
Zapominam, że trzeba otworzyć oczy. Światło razi mnie zdecydowanie zbyt mocno, aż do bólu głowy. Dziewczyna, która teraz szybko ubiera czarną bluzkę zupełnie nie przypomina Raven. Jest wysoka, może nawet wyższa ode mnie, ma długie, czarne loki i niemal pomarańczową cerę.
Ze zdumieniem odkrywam, że to moje mieszkanie. Ostatnie wspomnienie? Shane z siostrami opuszczają bar... Musiałem się nieźle upić.
Dziewczynie dzwoni telefon. Szybko wychodzi i słyszę jej cichy głos:
- Nie sądziłam, że już ją macie...
Zamykam oczy i staram się zasnąć. Dzisiaj i tak nic nie zrobię.
A gdybym zrobił, to mógłbym zapobiec wielu rzeczom. Gdybym chociaż poskładał fakty...
No ale moja wina, że się upiłem?...

~~~
Tak więc... nie ponoszę odpowiedzialności za błędy ortograficzne, interpunkcyjne i niecelowe powtórzenia, bo pisałam to w drodze do domku. Musiałam przyspieszyć z akcją, porwanie Star miało być za jakieś 2 rozdziały, ale nudziło mi się i chciałam przechodzić do ciekawszej części tego sezonu.
Jeśli będzie dzisiaj pięć komentarzy, to jutro siadam i grzecznie piszę rozdzialik. (więc proszę, by ich nie było, bo jestem leniwa).
Kto (tak jak ja) już kocha Shane'a? xD
/Caxi