niedziela, 30 grudnia 2018

Rozdział 2

 Zamierzam powrócić,
Zamierzam powstać spod 6 stóp piachu,
Zamierzam wszystko odzyskać,
Tym razem zamierzam powrócić.
~ Redlight King

W końcu zaczął czuć się normalnie. Najpierw zniknęły obrazy, pokazujące się wcześniej bezustannie przed oczami. Później zaczęły ustępować ruminacje, a wkrótce był w stanie odróżniać fikcję podsyłaną przez mózg od rzeczywistości. Rzeczywisty był chropowaty sufit, rzeczywiste było niewielkie pomieszczenie, które poza ścianami, łóżkiem i lampą jażeniową nie było wypełnione kompletnie niczym. Choć jeszcze nie panował nad swoim ciałem i nawet ruch palcem wydawał się możliwością zbyt odległą, wręcz luksusową, czuł się setki razy lepiej niż wcześniej. Zaczął się zastanawiać jak bardzo jest odwodniony. Próbował liczyć czas, który się tu znajduje czy też przypomnieć ostatnie wydarzenia. Wiedział kim jest, ale nie miał pojęcia z jakiego powodu się tu znajduje.
W końcu usłyszał dźwięk otwieranych drzwi i wystarczyło spojrzenie, by rozpoznać tego samego człowieka, który pochylał się nad nim wcześniej.
- Co się dzieje? - zapytał i zrozumiał, że było to pytanie zadane całkowicie płynnie. Nie miał najmniejszego problemu z mówieniem. Mężczyzna jakby też się zdumiał i zapisał coś w notesie. Miał na sobie fartuch i okulary w drucianych oprawkach.
- Nic, co powinno panu zawracać głowę. Przyszedłem założyć panu kroplówkę.
Nie poczuł ukłucia, gdy wbijał mu igłę.
- Odrętwienie powinno przejść przez następne kilka dni - powiedział służalczo, po czym odwrócił się i zamierzał najprościej w świecie wyjść.
- Zostań! Powiedz mi więcej!
Czuł, że klaustrofobia, która niby została wyleczona w dzieciństwie, powraca.
- Nie mam do tego uprawnień - zaczął zamykać drzwi.
- Wiesz, kim jest mój ojciec?! - to była ostatnia deska ratunku, której normalnie nigdy by się nie złapał.
Mężczyzna posłał mu bardzo smutne i bardzo zmęczone spojrzenie.
- Każdy w tym kraju doskonale o tym wie.
***

Gdyby zapytać Kevina Smitha czemu uwzięli się akurat na Rachel, najpierw pomyślałby o najprostszym - różnicach finansowych. Podczas, gdy inni uczniowie elitarnego Armstrong's High School po szkole zostawali odwożeni przez swoich szoferów na zajęcia pozalekcyjne (w stylu zaawansowanego francuskiego albo jazdy konnej), Rachel szła na autobus, by przepaść w swojej zawalonej książkami kawalerce. Po chwili Kevin zreflektowałby się, że stypendium nie było ufundowane jedynie jej - mieli dwadzieścia miejsc dla uczniów z wybitnymi wynikami, których nie było stać na naukę w przyzwoitym miejscu. Zapewne patrzyłby się głupim wzrokiem w przestrzeń, by po chwili stać się agresywnym, nawet nie z powodu zadanego pytania, a faktu, że sam nie umie znaleźć odpowiedzi.
Rachel, pomimo zbyt mocnego makijażu, pomimo mocno pomalowanych na czarno oczu, pomimo glanów zamiast przepisowych butów do mundurka, pomimo wiecznego skupienia na książkach, a nie ludziach, była ładna. Biedne dziewczyny nie powinny być inteligentne, a tym bardziej ładne. Biedne dziewczyny powinny wlepiać wzrok w chłopaków z ich szkoły jak w posągi. Gdyby zapytać o to Kevina Smitha, zgodziłby się, zanim zdołałby pomyśleć.

***

Dick dokładnie wiedział, kogo szuka. Tego typu osoby zazwyczaj siedziały gdzieś na uboczu albo tuż przy barze, sącząc słabego drinka lub paląc bardzo długo tradycyjnego papierosa. Patrzyły niby jedynie na kieliszek czy też nie widziały niczego poza dymem, ale każdy, kto ich szukał, spostrzegłby, jak uważnie lustrują otoczenie. Wystarczyło rzucić im numer telefonu albo odpowiednią ilość pieniędzy i imię. Druga wersja była o tyle bardziej niebezpieczna, że zdarzało się je pomylić z płatnymi mordercami, co skutkowało śmiercią celu zamiast faktycznym osiągnięciem sukcesu. Informacji. Współczesny świat żywił się informacjami, robił na nich fortuny i tracił jeszcze więcej. Nic dziwnego, że półświatek przejął te zwyczaje*, tworząc swoistą sieć handlu. Dick próbował skorzystać z niej po raz pierwszy w życiu, ale nie budziło to w nim przerażenia. Raczej frustrację. Odwiedził już większość barów w Gotham, od w miarę przyzwoitych dyskotek, aż do melin, w których narkotyki wciągano z podłogi mytej 9 kilka lat temu. Nic. Zero. Mówiono mu rzeczy tak oczywiste, że aż miał ochotę się roześmiać. Na szczęście go nie rozpoznawali i tylko jego przeczucia kazały uważniej rozglądać się każdej nocy.
Tym razem nie była to ani melina, ani lokacja o zbyt czystej podłodze. Bar "U Mike'a" znajdował się w jednej z dzielnic tak bardzo opanowanych przez mafię, że nawet bezdomni woleli nocować gdzie indziej. Szukanie tu informacji wydawało się czystą desperacją, szczególnie jeśli prawdziwa tożsamość Dicka rzeczywiście wyszła na jaw (młody tak stwierdził, kiedy włamał się na komputer rodziny Maronio). Ale musiał przyznać, że był zdesperowany. Cholernie. Nie mógł znieść jak to miasto na niego wpływało.
Otworzył odrapane drzwi i zszedł po kilkunastu stopniach. W piwnicy, przerobionej na prowizoryczną knajpę, stało tylko kilka stołów. Krzesła były plastikowe (jak miło!), a bar wydawał się wypatrzony na jakiejś wystawce garażowej. Za nim wisiało parę półek, zastawionych głównie aż zbyt tanim winem. Ludzi nie było dużo. Kilku wyrostków paliło, traktując stół jako popielniczkę, jakiś niedorobiony artysta (sądząc po berecie na tyle głowy) leżał w rogu i próbował tłumaczyć młodej dziewczynie, że wcale nie wypił zbyt wiele. Dziewczyna wydawała się mu nie dowierzać, ale jej mocno (i sztucznie) wymalowane brwi i oczy nie pozwalały z jej twarzy wyczytać nic poza przynależnością do najstarszego zawodu świata. Wokół wesołej kompanii przy stoliku niemal przy samym barze, leżało mnóstwo butelek. Mówili w obcym języku. Dopiero po dłuższym skupieniu rozpoznał choć trochę melodyjne głoski. Podobny do rosyjskiego, ale ze względu na brak zrozumienia, zakładał białoruski lub ukraiński.**
Przy barze, lecz niemal opierając się o ścianę, sączył swoje piwo mężczyzna o tym typie urody, który nie pozwala na określenie jego wieku. Miał kręcone, krótko ścięte włosy i brodę, a na sobie jeansową kurtkę, choć na dworze panował mróz. Dick podszedł do niego bez chwili wahania, oparł się o bar i od niechcenia wyciągnął z kieszeni trzysta dolarów, które spokojnie przysunął w jego stronę.
Z drzwi prowadzących do kuchni czy też bimbrowni, wyszedł człowiek z nasuniętym na twarz kapturem, wycierając zapamiętale klamkę. Barman.
- Co podać? - zapytał grubym, jakby specjalnie pogrubionym głosem.
- Wino - mrugnął, żeby zrozumiał o jakie wino chodzi. Barman skinął głową i zdjął z półki jedną z butelek.
Mężczyzna z piwem roześmiał się, patrząc na pieniądze.
- Tylko trzysta? Takie usługi są teraz w cenie.
Barman jakby drgnął.
- Zależy o kogo chodzi. - Richard uśmiechnął się, pozorując pewność siebie.
- Tego jeszcze nie wiem - mężczyzna przyjrzał mu się jakby uważniej.
Do drugiej strony baru podeszła młoda dziewczyna o pofarbowanych na różowo włosach. Miał wrażenie, że ją skądś kojarzył.
- Tim Drake - wyszeptał. Mężczyzna pokręcił głową, z dużym uśmiechem.
- Przyszedł pan do złego człowieka, panie Grayson. Trupów nie da się już poddać... mojej specjalności.
Bardziej poczuł niż zobaczył, że kilka osób zaczyna się do nich zbliżać. Napiął się. Jeszcze z tego wybrnie.
- W takim razie dziękuję.
Odwrócił się i pewnym krokiem zaczął odchodzić. Kilku wyrostków, wcześniej palących, teraz stało wpatrując się w niego w pełnym skupieniu.
Był bardzo blisko schodów, niemal wychodził z pełnego zapachu stęchlizny i tytoniu pomieszczenia, gdy zatrzymał go czyjś głos. Bardzo znajomy.
- Twoje wino, Grayson.
Błysnęły noże, jakby na komendę poczuł ich oddech na plecach, sięgnął po r-rang***, ale zanim zdołał wykonać półobrót i rozorać pierwszemu gardło, usłyszał strzały. Oniemiał. Barman trzymał w rękach AK-47, a stojący za nim mężczyźni (a może raczej - chłopcy?) padli pod paroma kulkami. Tymczasem zakapturzony wyciągnął zza paska rewolwer i wycelował prosto w czoło faceta przy barze.
- Będziesz tego żałował. Deathstroke ci nigdy nie wybaczy.
Richard założyłby się, że na twarzy barmana pojawił się chory uśmiech.
- Pieprzę Deathstroke'a.
Wystrzelił prosto w czoło tamtego, aż krew obryzgała bar, różowowłosą dziewczynę i obcokrajowców obok. (nawiasem mówiąc, nie zwrócili na to najmniejszej uwagi, jeden przetarł stół rękawem, nawet nie przerywając rozmowy).
Zakapturzony podbiegł do niego, szepnął coś o koligacjach i kazał się wynosić. Poszedł za nim, ciekaw, czy potwierdzą się jego przypuszczenia.

***

- I potem zaczęła się strzelanina - Jinx wymachiwała jedną ręką, a w drugiej trzymała olbrzymiego lizaka - Żałuj, że tym razem nie chciałaś pójść go śledzić!
Kory westchnęła, otulając się swetrem. Misja ją męczyła. Ciągłe ukrywanie się, udawanie kogoś innego, tylko dla odnalezienia dziewczynki, która zapewne nawet nie była świadoma, że przerobi cały świat w wizję rodem z Apokalipsy świętego Jana. A akurat gdy namówiła partnerkę, by przebrała się w sposób, który ich od razu nie zdradzi, musiało się zdarzyć coś ciekawego. Kory nie stałaby wtedy w kącie jak Jinx, choć było to logiczniejszą opcją. Kory rozwaliłaby parę głów, a jednego zostawiła sobie na przesłuchanie.
Nagle różowowłosa zaczęła się ksztusić tym swoim ogromnym lizakiem. Możliwe, że z powodu leżenia na oparciu fotela głową w dół, ale nigdy nie wiadomo.
- A gdybyś tak go sobie uwiodła! - machała rękami jak opętana - Spędzalibyście ze sobą tyyyle czasu! I ten styl! Mata Hari by się nie powstydziła!
- Jasne - prychnęła Kory - a potem widzę tę małą, znaczy, przepraszam, mówisz mi przez słuchawkę, że to ona i do zobaczenia Richard, miło było...
- Dokładnie!
Jinx zaczęła machać dodatkowo nogami, co wzbudziło w Kory pewien szacunek. Nie każdy umiałby nie spaść z oparcia kanapy zachowując się w taki sposób...

***

Richard usiadł jak najdalej od innych stolików, choć zabieg ten wydawał się zbędny. Kawiarnia była całkowicie pusta i  gdyby jego przypadkowy towarzysz nie otworzył drzwi tak pewnie, byłby przekonany, że już zamknięta.
Zakapturzony wybawca przyszedł po chwili z dwoma parującymi kubkami.
- Podwójne espresso, niesłodzone.
Richard nie mówił mu, jaką kawę zamówić.
- Dawny znajomy czy cichy wielbiciel?
- Zależy czego chcesz.
Głos był bardzo znajomy, wręcz niemożliwy do pomylenia. Zdjął kaptur, ukazując młodą, już zniszczoną twarz, poważne oczy i biały odrost we włosach, widoczny tylko w jednym miejscu. Richard powinien być zdziwiony aż do szpiku kości, powinien nie wychodzić z szoku przez najbliższe tygodnie, ale wręcz nie umiał. Tyle razy widział jak Bruce wychodzi z sytuacji, w których dawno powinien nie żyć (a na pewno każdy normalny człowiek nie powinien), tyle razy widział jak podnosił się po ciosach niemożliwych do otrzymania, tyle razy powracał, choć Dick starał się już przypomnieć sobie jakiej trumny pragnął, by odganiać przybijający do ziemi smutek. Przyzwyczaił się do wiecznego zmartwychwstawania, choć pierwszy raz dotyczyło to kogoś innego niż Batman. A jednak Jason Todd siedział przed nim, oddychał i sypał sobie do kawy niewyobrażalną ilość cukru.
- Słodzenie jest niezdrowe - mruknął, jakby była to najbardziej logiczna rzecz, którą można powiedzieć, kiedy po uważaniu kogoś za martwego przez ostatnie trzy lata, ratuje ci życie.
- Życie jest niezdrowe - zapalił papierosa. Richard musiał się uśmiechnąć.
- Jak to zrobiłeś? - zapytał mieszając kawę.
- Każdy ma własne tajemnice, stary. A ty zamierzasz właśnie rozgrzebać tajemnice jednego takiego, który powinien teraz wąchać kwiatki.
- Bruce pragnie zemsty.
Jason roześmiał się tak głośno, tak smutno, tak psychodelicznie. Śmiał się dobre kilka minut, czasem wręcz krztusząc. W końcu zaciągnął się papierosem i wolno wypuścił dym.
- Od kiedy Bruce mści się na kimkolwiek, Dick? Wiesz,  gdzie teraz znajduje się ten skurwiel?
Joker siedział sobie spokojnie w Arkham.
- Gdzie?
- W przytulnej celi i tylko kurwa myśli jak wykopać tuneln czy rozpieprzyć jakiegoś strażnika kawałkiem metalu! Moja śmierć nie wystarcza Bruce'owi by go rozjebać do końca! Jemu nic nie wystarczy!!!
Miał wrażenie, że w oczach Jasona pojawiły się łzy, ale tego nie skomentował. Przez chwilę panowała cisza. Zaczął zauważać wręcz uderzające podobieństwo między byłym Robinem a Damianem. Coś w oczach, jakiś błysk, a może sposób patrzenia? Jakaś chora zawziętość czająca się między linijkami słów, idealna wizja świata nie do stworzenia, która prowadzi jedynie do upadku jej twórcy. Powaga dzieci, którym nigdy nie pozwolono na dzieciństwo. Chodź Damian miał ciemną cerę, a Jason trupiobladą i choć oczy Damiana były zielone, o ciepłym odcieniu, a Jasona lodowatobłękitne, mieli ze sobą bardzo wiele wspólnego.
- Tim zaczął się mieszać w sprawy ludzi, którzy nie mogli sobie na to pozwolić. - powiedział w końcu, gasząc papierosa.
- Wiesz więcej, młody - Richard wiedział, że to może być jego ostatnia szansa. Nie zamierzał jej przegapić. Jason spojrzał na niego bardzo poważnie, z lekkim, ale jedynie lekkim, wahaniem.
- Widziałeś ostatnio syna prezydenta na jakimkolwiek zdjęciu? - zapytał, po czym zerwał się i zarzucił na siebie kurtkę - zostawię cię już, Dick. Miłego rozgrzebywania ziemi.
Zanim Richard zdążył odpowiedzieć, tamten był już w połowie biegu przez salę.
- Pozdrów Bruce'a.
Nie wiedział czy było to skrzypnięcie drzwi czy Jason rzeczywiście to powiedział.

~~~

* to scena, której nie zamieściłabym w poprzednim opowiadaniu, bo nie ma w niej ani grama mojej wiedzy o działaniu półświatka, a jedynie słodkie wyobrażenia
** jeśli myśleliście, że Dick nie zna rosyjskiego... no to się mylicie xd
*** skoro Batman ma batarang, to co do jasnej ma mieć Robin?

Jason <3
/Caxi

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz